Osiemdziemsieciolecie

 

Mija pięć lat od trzydziestego grudnia 2009 roku, gdy utraciłem syna, a Jaś i Grześ − Ojca. Nikt i nic Go nam nie zastąpi. Dzieci są półsierotami, a ja muszę żyć dalej, bez Jego codziennej obecności.


Niedawna uroczystość mego osiemdziesięciolecia uświadomiła mi bardzo wyraźnie, że jestem na finiszu tej wielkiej przygody, jaką było moje życie. Muzeum w Ostrołęce z okazji moich urodzin zorganizowało wystawę pt. Ormianie – semper fidelis (zawsze wierni).


Jasiowi i Grzesiowi dedykuję to wspomnienie o moich najbliższych, które wygłosiłem podczas wernisażu owej wystawy, a ich mamę proszę o pojednanie. Niepełna rodzina przecież nie jest czymś normalnym. Spróbujmy zapomnieć wzajemne urazy – dogadajmy się, zamiast sobie szkodzić, pomagajmy sobie!
Poniżej moje przemówienie w Muzeum:


Marek Axentowicz
Ostrołęka, 26 października 2014 r.


Ormianie – semper fidelis
Gaude sorte sua – ciesz się ze swego losu. Tym rzymskim powiedzeniem witam Państwa, dzię-kując trzem paniom: p. dyr. Marii Samsel, p. Basi Kalinowskiej i mojej córce Marcie za pomysł zrobienia wystawy ormiańskiej połączonej z moim 80-leciem.


Równo 80 lat temu, w klinice na ulicy Litewskiej w Warszawie, urodziłem się z dobrze rokują-cym tzw. czepkiem na głowie.


Osiemdziesiąt lat! Dopiero, czy już? A tak niedawno, w latach pięćdziesiątych XX wieku, gdy − jak zwykle − Moja Mama myła mi głowę  i powiedziała: − Zaczynasz mieć łupież, coś trzeba z tym zrobić; odpowiedziałem – Mamo, przecież ja już dochodzę do dwudziestki, jestem sta-ry, ile jeszcze będę żył? Szkoda czasu na zajmowanie się takimi głupstwami.


Wtedy tak właśnie myślałem, bo wskutek wojny i stalinizmu miałem zakodowane, że żyje się krótko: brat Alik  zmarł, mając 22 lata, wujek Szymon zginął w Katyniu, mając około trzydziestki, wujek Staszek  był pierwszym oficerem, który zginął w Powstaniu Warszaw-skim − też bardzo młodo.
Mój Grzesiek, wiedząc, jak bardzo lubię przemawiać, upomniałby mnie teraz, żebym nie odbiegał od tematu. Więc krótko o wystawie Ormianie – semper fidelis. Armenia to pierwsze chrześcijańskie państwo na świecie. Prześladowanie chrześcijan to nie pomysł komuny czy dzisiejszych resortowych dzieci. Gdy Armenię zagarnęli mahometanie, katoliccy Ormianie musieli uciekać. W Polsce − Rzeczypospolitej Obojga Narodów − znaleźli nową ojczyznę, osiedlając się na jej kresach południowo-wschodnich . Pokucie nad Czeremoszem – stamtąd pochodzimy.


Pierwszy zapis o Axentowiczach to rok 1683: „Marek Axentowicz znaczny handel po Polszcze prowadził” (S. Barącz, Żywoty sławnych Ormian w Polsce, Lwów 1856). Nic dziwnego, że przez 35 lat byłem przedstawicielem handlowym szwajcarskiego koncernu CIBA-GEIGY. Ale szybko zasymilowani Ormianie to byli nie tylko kupcy, ale i artyści i naukowcy i działacze społeczni – zawsze wierni swojej nowej ojczyźnie − Polsce. To pokazuje wystawa.
Na okładce katalogu jest fotografia mego Taty. .
Do dziś mam przed oczyma Jego dobrą, uczciwą, życzliwą twarz promieniującą radością życia (choć był wybuchowym cholerykiem). 

Mój tata kończył gimnazjum klasyczne z łaciną i greką. Uwielbiał poznane wtedy łacińskie mą-drości. Przytoczę kilka – jakże są aktualne w tych naszych czasach, gdy po upadku dwóch totalita-ryzmów − faszyzmu i komunizmu zapanował trzeci totalitaryzm − absolutnej władzy pieniądza:

Male parta, male dilabuntur – źle zdobyte nie służy;
Dare est docere reddere – dawać znaczy uczyć zwracać;
Quid essent leges sine maribus – czym prawo bez dobrych obyczajów;
Optima consiliarii mortus – najlepsi doradcy to zmarli;
Quae tua, tibi habe, quae mea redale – twoje zachowaj, moje zwróć
Ut habeas quietem, perde aliquid – dla spokoju warto coś stracić

Wspominając moich najbliższych, nie mogę pominąć mojego Synka, wspaniałego dziedzica na-szej ormiańskiej tradycji – Grześka - Axentowicza z krwi i kości. Przez ostatnie 5 lat chciałem z całych sił zostawić ślad po Grześku, upamiętnić Go – stawiałem pomniki i tablice. Teraz przyszła refleksja: pomniki z kamienia kruszeją. Najmocniejszymi pomnikami są przecież dzieci. A naszym/Waszym obowiązkiem jest odnaleźć we własnych dzieciach ich wrodzone zdolno-ści, pomóc je rozwinąć i − co najważniejsze − doprowadzić dzieci do Boga. Wdrożyć je do czytania dobrej literatury, szanowania piękna polskiego języka, nauczyć szacunku dla starszych i dla grobów naszych przodków. Nauczyć oswajania się z porażką, kształtować odporność, radzić sobie z poraż-kami. Przegrałeś, upadłeś – podnieś się i spróbuj ponownie. Tego życzę wszystkim tu obecnym, a matce chłopców jak najserdeczniej i jak najmocniej. Wychowaj − proszę − dobrze Twoje i Grześka dzieci! Z mądrą miłością.


* * *

Od 1 października 1971 pracowałem przez 35 lat jako wyłączny przedstawiciel działu tworzyw sztucznych szwajcarskiego koncernu chemicznego CIBA-GEIGY AG. W trakcie tych lat ciągle wy-konywałem tę samą pracę, zmieniały się tylko nazwy koncernu – Novartis; Ciba Spezialiteten Chemicals; Vantico; wreszcie Huntsman.W 1991 roku wskutek transformacji ustrojowej mogłem założyć własną firmę − Milar, zajmującą się dystrybucją produktów, które dotychczas sprzedawałem wprost ze Szwajcarii. Oba moje zajęcia były bardzo lukratywne, przynosiły wysokie dochody, które inwestowałem w nieruchomości, rozwój mojej firmy – i przede wszystkim we wszechstronne wykształcenie dzieci.


W 2001 roku, gdy zmarła moja żona – Maria, uważałem za swój najważniejszy obowiązek za-pewnienie dzieciom poczucia bezpieczeństwa. Stały się półsierotami, a ja byłem starym ojcem – miałem wtedy już 67 lat. Traktując dzieci partnersko, obarczałem je informacjami o głównych moich posunięciach organizacyjnych i finansowych. Z dzisiejszej perspektywy wiem, że był to błąd. Zabierałem im beztroskie dzieciństwo. Zwłaszcza zbyt wiele odpowiedzialności spychałem na Grześka. Zresztą On sam chciał wejść w tę rolę – stać się pater familias (głową rodziny). Ja zaś skoncentrowałem się na spłaceniu długów Milaru.


Od 2004 roku, na początku mego związku z Agnieszką, miałem idée fixe – nie wolno mi dopu-ścić do tego, aby 35 lat młodsza ode mnie Agnieszka weszła po mojej śmierci w posiadanie połowy mego majątku, który przecież wypracowałem z mamą Gregorego, Oli i Ewy. Dlatego najbardziej wartościowe elementy tego majątku przepisałem na Grześka – do późniejszego sprawiedliwego po-działu pomiędzy siostry. Po tej operacji dochody roczne Grześka były ponad dziesięciokrotnie większe niż Oli, Ewy i moje razem wzięte. Mając pełne zaufanie do Grześka, byłem całkowicie pewien, że z czasem wszystko wyrówna.


W 2006 roku przekazałem Grześkowi prezesurę Milaru, żeby mógł teraz zarządzać firmą całko-wicie samodzielnie, niezależnie od ewentualnych zmian w przypadku zamążpójścia Ewy i Oli.
W 2008 roku pojawiła się oferta firmy Biesterfeld przejęcia większości naszych udziałów, przy czym cała nieruchomość w dalszym ciągu miała pozostawać własnością Grzeska, On zaś miał pełnić funkcję prezesa Milaru. Bisterfeld zobowiązał się do wynajęcia lokali firmowych. To były świetne warunki, wiec je przyjęliśmy. Umowa została sfinalizowana.


W szczytowym okresie naszego finansowego powodzenia Grzesiek wiąże się z K. i rodzi się Jaś. Grzesiek ginie w lawinie. Zanim zginie, dowie się, że K. jest w ciąży. Ten związek trwał 2,5 roku. Warto pamiętać o tych proporcjach.


Przed swoim ostatnim wyjazdem na Cyrhlę, chyba w jakimś strasznym przeczuciu, zobowiązał mnie do dopilnowania, żeby Jego dzieci były wychowane prosto i skromnie, a przypadającą im część majątku dostały dopiero, gdy ukończą studia i 25 lat.


Zmarły Syn powiedział: – „zrób to”. Czy ojciec lub siostry mogą powiedzieć: – „nie zrobimy”.
Póki żyję, warto chyba wykorzystywać kontakt ze mną, żeby zachować ciągłość naszej rodzinnej tradycji. A swój majątek obaj chłopcy (po równo) powinni dostać, gdy spełnią warunki ustalone przez Grześka. Takie było Jego życzenie. Wiem, że nie jest to proste w realizacji, ale dla chcącego nie ma nic trudnego. Można to jakoś załatwić sądownie lub notarialnie. Niestety, brakuje dobrej woli do unormowania stosunków rodzinnych.


Można sobie wyobrazić, jak się czuję, przychodząc do mego domu, pełnego wspomnień, nie ma-jąc dostępu do choćby kilku najbliższych mi pamiątek po mojej mamie i mojej żonie. Te pamiątki dopiero po mojej śmierci powinny przecież trafić do wnuków.


Jestem ojcem Grześka. Choć trochę mógłbym Go zastąpić, dając chłopcom swój czas i wprowa-dzając ich w męskie zachowania. I ucząc, żeby one też dawały, a nie tylko brały. Tak, jak traktuje się dziadka, tak kiedyś one traktować będą swoich bliskich. Szanujmy więc tradycję i przodków, by samemu być później szanowaną przez swoje dzieci.


* * *

Już kończy się siódmy rok od śmierci Grześka, gdy oddaję tę książkę do druku. I, niestety, moje próby pojednania nie powiodły się.


Smutno. Bo mając 82 lata, nie można liczyć na to, że czas wszystko poprawi, wygładzi kanty i pozwoli na kompromisowe rozwiązanie. Dość bolesna to myśl. Więc proszę, zapomnijmy wzajemne urazy – dogadajmy się, zamiast sobie szkodzić – zacznijmy sobie pomagać. Niepełna rodzina to nie jest coś normalnego. Spróbujmy stworzyć coś zastępczego. Zapomnijmy o przykrościach, o złych rzeczach. Nam wydaje się, że nasze cierpienie jest największym cierpieniem na świecie – a przecież to tylko kropla w oceanie cierpień. Łączy nas przecież pamięć o Grześku. On wypełnił swoją misję. Wypełnijmy i my − naszą!